poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Prolog


Deszcz wciąż siąpił, doprowadzając prywatnego detektywa Krzysztofa Góreckiego do pasji. Nie dość, że jego biuro mieściło się na cholernej Pradze i żeby się do niego dostać trzeba było przebrnąć przez trzy podwórka ozdobione rozrzuconymi tu i ówdzie malowniczo żulami, to jeszcze przy takiej pogodzie nawet tak zdesperowani potencjalni klienci, którzy byliby tu w stanie przyjść w słoneczny dzień, wozili się taksówkami do porządniejszych biur. Z, cholera, parkingiem podziemnym. W, cholera, samym centrum Warszawy.

Górecki sięgnął po paczkę papierosów, leżącą na samym szczycie sterty akt, dotyczących spraw, które sam wymyślił. Że niby jest taki rozchwytywany. Parsknął, wyciągając pomiętego Marlboro. Jak dalej będzie taki "rozchwytywany", to nawet na te Marlboro mu nie starczy. Wsadził papierosa do ust, wymacał w kieszeni nieświeżej marynarki zapałki i podpalił go. Zaciągnął się mocno, rozkaszlał jak stary gruźlik, rzucił spaloną zapałkę za plecy. Postukał palcami o blat biurka. Co za nuda. Rozejrzał się po małym pomieszczeniu, służącym mu za biuro. Metalowa szafka na akta, biurko, krzesło obrotowe, krzesło dla klienta i wielki bałagan. Gdyby miał zegarek, właśnie by na niego nonszalancko zerknął. Ale nie miał. Kiedyś postąpił na tyle głupio, że kupił sobie na stadionie podróbę Rolexa. Nie dość, że gówno nie działało, to mało nie stracił ręki, kiedy jeden z meneli rzucił się na niego, chcąc mu go odebrać. Od tej pory ograniczył się do komórki, którą chował bardzo głęboko, jak tylko zbliżał się do biura. Zaciągnął się parę razy, czując, że zaraz zwariuje z nudów. Wyciągnął z kieszeni telefon - stary model Nokii, nie żadne tam nowoczesne, dotykowe - i przejrzał się w ekranie. Zobaczył to, co zwykle w lustrze - zmęczoną, nieogoloną twarz, wory pod oczami, potargane ciemne włosy i żarzącego się peta w ustach. Żałosne. Kto by pomyślał, że ma trzydzieści pięć lat? Wyglądał na co najmniej czterdziestkę. Wyjął z ust niedopałka i zgasił o podeszwę pseudo eleganckiego buta. Rozmiar czterdzieści siedem - cholernie trudno taki znaleźć.
Odchylił się w fotelu do tyłu, zakładając nogi na blat biurka i o mało nie spadł na podłogę, kiedy usłyszał ciche pukanie do drzwi. Pochylił się do przodu, chcąc upewnić się, że to nie złudzenie. Pukanie powtórzyło się. Górecki poderwał się z krzesła, by po chwili na nie opaść.
- Wejść! – zawołał na tyle nonszalancko, na ile potrafił. Drzwi skrzypnęły, otwierając się. Stała za nimi postać ubrana w szary prochowiec przewiązany w pasie, sięgający do ziemi. Na głowę miała wciśnięty kapelusz zasłaniający oczy.
- Tak? – zapytał niepewnie, wychylając się, żeby zobaczyć twarz potencjalnego klienta.
- Pan Krzysztof Górecki? – Postać upewniła się ponętnym kobiecym głosem.
- To ja – potwierdził, czując jak rośnie w nim ciekawość.
Zdjęła kapelusz i potrząsnęła głową uwalniając burzę długich blond włosów. Miała wielkie, mocno umalowane, zielone oczy, wysoko osadzone kości policzkowe, prosty, nieduży nos i idealnie czerwone, kuszące usta. Na oko była w jego wieku, może kilka lat młodsza. Gdzie ta piękność podziewała się przez całe jego życie? Odłożyła mokry kapelusz na metalową szafkę i poprawiła włosy dłonią. Spojrzała na niego w taki sposób, że gdyby stał, właśnie musiałby usiąść.
- Potrzebuję pańskiej pomocy – powiedziała stanowczo, siadając z gracją na krześle po drugiej stronie jego biurka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz