Deszcz wciąż siąpił,
doprowadzając prywatnego detektywa Krzysztofa Góreckiego do pasji. Nie dość, że
jego biuro mieściło się na cholernej Pradze i żeby się do niego dostać trzeba
było przebrnąć przez trzy podwórka ozdobione rozrzuconymi tu i ówdzie
malowniczo żulami, to jeszcze przy takiej pogodzie nawet tak zdesperowani
potencjalni klienci, którzy byliby tu w stanie przyjść w słoneczny dzień, wozili
się taksówkami do porządniejszych biur. Z, cholera, parkingiem podziemnym. W,
cholera, samym centrum Warszawy.
Górecki sięgnął po paczkę papierosów, leżącą na samym
szczycie sterty akt, dotyczących spraw, które sam wymyślił. Że niby jest taki
rozchwytywany. Parsknął, wyciągając pomiętego Marlboro. Jak dalej będzie taki
"rozchwytywany", to nawet na te Marlboro mu nie starczy. Wsadził
papierosa do ust, wymacał w kieszeni nieświeżej marynarki zapałki i podpalił
go. Zaciągnął się mocno, rozkaszlał jak stary gruźlik, rzucił spaloną zapałkę
za plecy. Postukał palcami o blat biurka. Co za nuda. Rozejrzał się po małym
pomieszczeniu, służącym mu za biuro. Metalowa szafka na akta, biurko, krzesło
obrotowe, krzesło dla klienta i wielki bałagan. Gdyby miał zegarek, właśnie by
na niego nonszalancko zerknął. Ale nie miał. Kiedyś postąpił na tyle głupio, że
kupił sobie na stadionie podróbę Rolexa. Nie dość, że gówno nie działało, to
mało nie stracił ręki, kiedy jeden z meneli rzucił się na niego, chcąc mu go
odebrać. Od tej pory ograniczył się do komórki, którą chował bardzo głęboko,
jak tylko zbliżał się do biura. Zaciągnął się parę razy, czując, że zaraz
zwariuje z nudów. Wyciągnął z kieszeni telefon - stary model Nokii, nie żadne
tam nowoczesne, dotykowe - i przejrzał się w ekranie. Zobaczył to, co
zwykle w lustrze - zmęczoną, nieogoloną twarz, wory pod oczami, potargane
ciemne włosy i żarzącego się peta w ustach. Żałosne. Kto by pomyślał, że ma
trzydzieści pięć lat? Wyglądał na co najmniej czterdziestkę. Wyjął z ust niedopałka
i zgasił o podeszwę pseudo eleganckiego buta. Rozmiar czterdzieści siedem - cholernie trudno taki znaleźć.
Odchylił się w fotelu do tyłu, zakładając nogi na blat
biurka i o mało nie spadł na podłogę, kiedy usłyszał ciche pukanie do drzwi.
Pochylił się do przodu, chcąc upewnić się, że to nie złudzenie. Pukanie
powtórzyło się. Górecki poderwał się z krzesła, by po chwili na nie opaść.
- Wejść! – zawołał na tyle nonszalancko, na ile potrafił.
Drzwi skrzypnęły, otwierając się. Stała za nimi postać ubrana w szary
prochowiec przewiązany w pasie, sięgający do ziemi. Na głowę miała wciśnięty kapelusz zasłaniający oczy.
- Tak? – zapytał niepewnie, wychylając się, żeby zobaczyć
twarz potencjalnego klienta.
- Pan Krzysztof Górecki? – Postać upewniła się ponętnym
kobiecym głosem.
- To ja – potwierdził, czując jak rośnie w nim ciekawość.
Zdjęła kapelusz i potrząsnęła głową uwalniając burzę długich
blond włosów. Miała wielkie, mocno umalowane, zielone oczy, wysoko osadzone
kości policzkowe, prosty, nieduży nos i idealnie czerwone, kuszące usta. Na oko
była w jego wieku, może kilka lat młodsza. Gdzie ta piękność podziewała się
przez całe jego życie? Odłożyła mokry kapelusz na metalową szafkę i poprawiła
włosy dłonią. Spojrzała na niego w taki sposób, że gdyby stał, właśnie musiałby
usiąść.
- Potrzebuję pańskiej pomocy – powiedziała stanowczo,
siadając z gracją na krześle po drugiej stronie jego biurka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz